piątek, 24 września 2010

Japonia 2010 - dzień 6 i 7


Iseshi jest piękne, niby lekko senne miasto ale jak przychodzi do festynów to nie wiadomo skąd pojawia się tłum turystów. Podroż z Nagoya do Ise pociągiem MIE zajęła mi z 2 godzinki. Hotel, w którym się zatrzymałam należał go drupy Green Hotels i był bardzo fajny. Oczywiście agent z JTB ponownie zrobił błąd i chcieli dać pokój dla nie palących. Jednak nie było problemu z jego zamianą i tym sposobem, "zamieszkałam" w jednym z największych rooms. Temperatura wysoka, bo aż 37 stopni ale świadomość, że wszędzie są automaty z zimnym piciem dodawała pewności, że nie padnę na ulicy. Są tacy, którzy kochają słońce, ja się do nich nie zaliczam. Po zakwaterowaniu ruszyłam linią JR do Futami, gdzie znajdują się zaślubione skały symbolizujące bogów Izanami i Izanagi. Ostatnim razem, prawie nie nie wiedziałam bo było ciemno (z tego co pamiętam, dwa lata temu przyjechałam tam około godziny 20). Tym razem wszystko zobaczyłam, żaby pogłaskałam i ruszyłam dalej doFutami Sea Paradise. Niestety, pokazy z foczkami odbywają się tylko do 16, spóźniłam się 10 minut =.= Ale za to, zrobiłam małe zakupy w centrum, które się tam znajduje i zjadłam przepyszny udon z którego Ise słynie. Coś wspaniałego. Również nie wyrobiłam się do Ise Azuchi Momoyama - jak pech to pech. Ale nie spoczęłam na laurach, wróciłam tym samym pociągiem linii JR na stację, zrobiłam zakupy z sklepie w stylu picie. A po odpoczynku poszłam na shabu-shabu. Jedna z hotelowych restauracji właśnie z niego słynie. Jak smakowało? Niebo!!!

Z kolejnym dniem wiązałam duże nadzieje, gdyż w Ise rozpoczęło się święto Kaguraden w dwóch najważniejszych świątyniach. Jedna to Geku a druga Naiku. Ta pierwsza jest trochę remontowana i nieco uboższa od Naiku, ale i tam warta odwiedzenia, gdyż znajduje się w niej święta relikwia - kryształ... raza a może miecz :) Pochodziłam trochę, z tego co mi powiedziano impreza miała się w niej rozpocząć o 8:30. Byłam punktualnie ale nikogo nie było. Dobrze, że w jej pobliżu jest biuro informacji turystycznej. Okazało się, że owszem impreza jest ale dla osób, które zapłacą 5,000 yen. Nie będę opisywać co sobie pomyślałam. Dobrze, że przesympatyczna Pani powiedziała, że owszem w drugiej świątyni też jest spłata ale o 11 będzie ogólna na jednym z placów Naiku. No to w te pędy jadę autobusem nr. 51 (można też 55) do tego miejsca. Naiku jest jedną z najładniejszych świątyń jakie dotąd widziałam. Piękny las cedrowy, trawniki, mchy, rzeka - cudo. Niestety, główny budynek od kilku lat znajduje się w remoncie i podobno planują go oddać za dwa lata. Słoneczko dopiekało ale udało mi się nagrać kawałek tego przedstawienia. Wspomniałam, że słoneczko zaczęło dopiekać jeszcze bardziej? Ukrop z nieba, gdzie jest ta palarnia, spokojnie przy wyjściu/wejściu do świątynki - stoi gustowny budyneczek. Na zegarku zrobiła się 12 a może już była 13 - nie pamiętam. W pobliży znajduje się bardzo ciekawa aleja z wyrobami regionalnymi, pamiątkami, jedzeniem i innymi różnościami. Nazywa to się Ohaarai Machi a obok jest aleja Okage Yokocho. Wszystko wygląda magicznie, bo to "miasteczko" jest repliką bardzo starych dzielnic Edo. Na opisane tego co tam zobaczyłam, nie starczyłoby czasu - powiem tak, jadłam: dango, ciepłą bułeczkę z wołowiną zapijając zimną wodą. Zakupy zrobione i nadszedł czas ewakuacji do hotelu. Krótka przerwa i ponownie w miasto ale tym razem w drugą stronę, tą mniej turystyczną. Spacerek nad kanałami (czysta woda, skaczące ryby i trochę chłodu). Spacer trwał może z godzinę a potem, kolejny raz shabu-shabu :) Uzależniłam się od tego. No nic, musiałam zacząć się pakować, bilety na JR do Kyoto załatwiłam wcześniej. Także nie pozostało mi nic innego jak połączyć się z Morfeuszem.

Następnego dnia, stała się tragedia. Niestety w chwili obecnej nad Japonią znajdują się dwa fronty atmosferyczne. Część kraju ma słońce, że aż padają a druga ulewy, że ludzie obrywają piorunami - dosłownie. Przedostałam się na stację JR Ise i co się okazało, że pociąg ma awarię i nie przyjedzie. 10 minutowa wymiana zdań (7 osób obsługi JR kontra jedna anglojęzyczna polka, dodam, że oni ni w ząb z angielskim), doprowadziła do tego, że dostałam bilety na Kintetsu (konkurencja dla JR) do Nagoya, gdyż tam czekać będzie wedle rozkładu shinkansen do Kyoto. Fronty burzowe na niebie grały sobie w ping-ponga nad moją głową. Gdy jakimś cudem, dojechałam już na stację shinek, byłam tak zmęczona jak nigdy. Dobrze, że podróż do Kyoto trwała niespełna godzinę, doliczając ta z Ise do Nagoya to w sumie wychodzi 3. Wreszcie w Kyoto - tak! Dotarłam o 13, zakwaterowanie w Granvi jest od 15 ale dobrze, że na dole znajduje się Porta i Cube. No tak, bo hotel Granvia to... hotel "kolejowy", z tym że jakiś 4 gwiazdkowy :D W Porcie, nie wiem jakim cudem otworzyli Loterię - pyszne jedzonko, pyszne. Potem kawa w ulubionej restauracji, niestety ta nie była dobra ale, że w knajpie można palić to plus. Na zegarku 15, recepcja, klucze, bagaże już dawno w pokoju (no bo przecież targać, ze sobą nie będę) a pokój to już inna bajka, bardzo duży i z widokiem na miasto (potem dam zdjęcia; szczęka mi opadła). Chwila odpoczynku, sprint na pocztę po pudełka bo sie tego sporo już nazbierało. Wieczorem stały punkt programu w Kyoto czyli słynna Karasuma dori. Nic się nie zmieniła, doszło sporo sklepów markowych, aleja morderców pachnie tak samo (czyli ta targowa za Daimaru), sklepy z figurkami są, sklep z fajkami zamknięty (urlop sobie zrobili a ja potrzebuje kupić Black Stone). Więc jestem w Kyoto - dzisiaj jest tu jakiś festyn, ciekawe czy podobny jak w Ise. Nie wiem, zobaczymy. See ya!

1 komentarz:

  1. Witaj,
    Właśnie zyskałaś nowego czytacza.
    Podróż do Japonii opisałaś bardzo ciekawie (przynajmniej z tego co przeczytałem).

    Pozdr,
    Luki

    OdpowiedzUsuń