Od czego by tu zacząć hmm... Może od tego, że układając plan podróży braliśmy przede wszystkim pod uwagę aby zatrzymać się w jakimś bliżej nieokreślonym mieście z którego będzie w miarę blisko do Sekigahary. Padło więc na Hikone. Później przeglądając Google Earth byłam bardzo pozytywnie zaskoczona faktem, że w Hikone a właściwe w jego pobliżu jest naprawdę dużo ciekawych miejsc do zwiedzania. Gorzej niestety miała się sprawa z hotelem. Jedyny praktycznie, który spełniał Nasze jakże wygórowane standardy (trochę koloryzuję) był typu biznes. Bardzo się nawet ucieszyliśmy, bo dwa lata temu będąc w mieście Shin-Yamaguchi korzystaliśmy już z tej sieci. Ma ona kilka zalet a mianowicie bardzo szybki darmowy dostęp do internetu (nie tylko LAN ale Wi-Fi); darmową kawą 24 godziny na dobę, darmowe śniadania którymi można naprawdę się najeść oraz obsługę hotelową, szczególnie recepcję, której wystawiam ocenę celującą. Ceny są bardzo przystępne, pokoje może nie za duże ale komfortowe, no i te poduszki pod głowę - miodzio. Tak więc zatrzymaliśmy się na dwie noce w Comfort Hotel Hikone.
Z Nagoya do Hikone pociągiem jedzie się zaledwie 40 minut (dystans to 86 km). Teoretycznie w mieście Maibara jest przesiadka ale bez paniki, zostaje się w tym samym pociągu tylko kierunek jazdy się zmienia. Jako że doba hotelowa zaczyna się dopiero o 15:00 to po pozostawieniu bagaży poszliśmy do biura informacji turystycznej aby zakosić kilka dokładniejszych mapek "krajoznawczych". Wytyczyliśmy sobie wstępnie trasę i poszliśmy na zwiedzanie tego jakże uroczego miasteczka. Nie ma sensu brać autobusu, gdyż praktycznie wszystkie ważniejsze atrakcje są w niewielkich odległościach od siebie. Pogoda też była niezła, więc spacerek był wskazany.
Przed stacją JR Hikone znajduje się bardzo mały ale ładnie utrzymany placyk z pomnikiem Ii Naomasy na koniu a u jego stóp jest miniaturka zamku Hikone. Był generałem, który służył późniejszemu shogunowi Tokugawie Iyeasu. Nazywa się go również jednym z 4 obrońców Tokugawów - tuż obok Sakai Tadatsugu, Hondy Tadakatsu oraz Sakakibary Yasumasy. Był wybitnym wojownikiem, który jak wojownik zginął, notabene od ran poniesionych w bitwie pod Sekigaharą. W przewodniku doczytałam się ciekawej informacji o jego wynagrodzeniu a także o powiązaniach z Tokugawą:
- kiedy miał lat 15 (w 1575 roku) otrzymał od Iyeasu 2,000 koku (1 koku wystarczało na zakup ryżu dla jednej osoby przez rok),
- kiedy miał lat 16 otrzymał 13,000 koku za pierwszą wygraną w bitwie,
- kiedy miał lat 22 otrzymał 40,000 koku za zwycięstwo nad rodem Takeda,
- kiedy miał lat 30 został panem zamku w Ueno, który na tamten czas został wyceniony na 120,000 koku,
- za zwycięstwo w bitwie pod Sekigaharą otrzymał zamek Sawayama (również w Hikone) wyceniany na 180,000 koku.
Zmarł w wieku 42 lat, dwa lata po bitwie pod Sekigaharą ale pomnika dorobił się naprawdę ładnego :)
Szybko rzuciliśmy okiem na mapkę i ruszyliśmy w stronę zamku Hikone. Po drodze natrafiliśmy jeszcze na świątynię Gokoku Jinjya, gdzie wystawione były chryzantemy. Sezon na nie widać się jeszcze nie skończył.
Zamek Hikone jest jednym z nielicznych zachowanym obiektem tego typu w oryginale. Mimo, że Ii Naomasa dysponował już zamkiem w tym okręgu (Sawayama) to postanowił wznieść zupełnie nową konstrukcję. Niestety Sawayama był w dość opłakanym stanie i w razie napadu nie było możliwości efektywnie go bronić. Prace nad zamkiem Hikone Naomasa rozpoczął w 1601 roku, ale jak już wspomniałam w 1602 niestety zmarł. Pałeczkę przejął jego syn Naotsugu a budowa trwała ponad 20 lat i została dokończona przez brata Naotsugu - Naotakę (ten z kolei w 1615 roku został mianowany na pana zamku). Konstrukcja została wyceniona na 350,000 koku (1622 rok).
Zamek otoczony jest bardzo szeroką fosą w której pływają sobie karpiki, tylko co jakiś czas przyśpieszają próbując uratować swoje życie przed przepływającymi łódkami z turystami. Tak, generalnie można sobie wsiąść do łajby i popływać - my jednak z tego nie skorzystaliśmy.
Zakupiliśmy więc bilety wstępu i weszliśmy na teren zamku. Okazało się także, że tuż przy wejściu znajduje się muzeum. Doszliśmy do wniosku, że skoro jesteśmy już na miejscu i zapłaciliśmy 1000 yen (dygresja pączkująca, są dwa typy biletów: 1. wejście do zamku oraz ogrodów w cenie 600 yen; 2. wejście do zamku, muzeum i ogrodów za 1000 yen) to już poświęcimy te 30 minut. I z ręką na sercu mogę powiedzieć, że było warto.
Muzeum podzielone jest na kilka sekcji. Normalne muzeum, gdzie w gablotach znajdziemy zbroje, broń, instrumenty muzyczne, dokumenty, ceramikę i całą resztę innych rzeczy należących do rodu Ii oraz osobny budynek wyłożony tatami z bardzo fajnym ogrodem zewnętrznym (co prawda został dogłębnie zrekonstruowany w latach 80 ale wrażenie robi ogromne). Taaa... zamiast 30 minut byliśmy tam godzinę z hakiem! Że o sklepiku w muzeum (i zakupach tam popełnionych) wspominać przez skromność portfela drugiej połowy wycieczki nie będę ^^
Dostać się na górę nie jest łatwo. Kręte ścieżki i niekiedy strome podejścia dawały się we znaki niektórym turystom. Nie powiem, że mnie nie ale jestem zaprawiona w bojach górskich więc idę jak taran - zasada jest jedna: jedno tempo i nie ma przebacz (to zawsze się sprawdza no chyba, że człek ma nieodpowiednie obuwie to wtedy sorry). Po 10 minutach "taranowania" dostałam się na górę, gdzie oczywiście z niewiadomych względów wyrósł sklep z pamiątkami - bardziej ucieszył mnie widok palarni do której poszłam od razu. Druga połowa wycieczki też dotarła po chwili; na wyprzedzanych po drodze Japończyków poczekaliśmy kolejne 10 minut :)
Przeszliśmy przez bramę i naszym oczom ukazała się uciekająca maskotka miasta i zamku w skali 1:1... Nie, nie brałam żadnych różowych tabletek. Biały kotek w czerwonym kabuto z rogami (hełm) o imieniu Hiko-nyan... za szybko uciekał żeby go złapać i pstryknąć porządną fotkę ^^"
Zamek, ahh co to był za zamek :) Nie jest duży, składa się zaledwie z trzech poziomów (21 metrów wysokości ma donjon) ale jego belkowania to już totalna magia. Nie znajdziecie w nim ani jednej prostej belki, wszystkie są w naturalny sposób wykrzywione i odpowiednio spasowane. Podobne (wedle przewodnika) służyło to zminimalizowaniu naprężeń występujących podczas trzęsień ziemi. Poza tym do środka wejdzie tylko określona ilość ludzi a jej stan jest monitorowany przez pracowników zamku, wpuszczają oni odpowiednią ilość osób proporcjonalną w stosunku do ilości osób wychodzących. Inaczej ludzie by na siebie wchodzili a że w środku nie ma dużo miejsca (i do tego wąskie schody) to jest to na pewno bezpieczny zabieg. W środku znajduje się również malutkie muzeum ze zbiorami - niestety oświetlenie jest kiepskie i niewiele na zdjęciach widać a lampy błyskowej używać nie można.
Gdy wyszliśmy z zamku kolejka do niego wcale nie malała, wręcz przeciwnie. Pokręciliśmy się jeszcze chwilę na placyku licząc, że może Hiko-nyan się pojawi ale niestety. Zaczęliśmy powoli schodzić drugą stroną (przez bramę Kuro-mon), zwiedzając jeszcze kilka innych budowli (prawdopodobnie magazyny). I muszę powiedzieć, że zejście było bardziej trudne niż wejście (brama Omote-mon). A to ze względu na trwające prace rekonstrukcyjne.
Po zejściu na sam dół przeszliśmy do ogrodu Genkyuen. Został zbudowany tuż u podnóża zamku Hikone w 1677 roku dla gości i ich rodziny zapraszanych przez daimyo. Na jego terenie znajduje się imponującej wielkości staw, kilka wysepek i łączących jest mostków, jedna herbaciarnia, drewniana willa (obecnie w rekonstrukcji) i mnóstwo zieleni. Jest cicho, miło i spokojnie. Przejście tego ogrodu zajęło Nam z 20 minut, nie więcej.
Po wyjściu z ogrodu, swoje kroki skierowaliśmy na ulicę handlowo-turystyczną o nazwie Yume Kyobashi Castle Road. I nagle... kwitnąca wiśnia wyrosła przed Nami - no na wszystkie bóstwa tego i tamtego świata - hanami! :) Okazało się, że jest kilka odmian śliwy, które kwitną dwa razy do roku. Japończycy, którzy szli z Nami rzucili się do nich jakby nigdy wcześniej nie widzieli kwitnących drzewek - ochom i achom nie było końca. Poczekaliśmy więc jak sobie pójdą i zrobiliśmy zdjęcia.
Yume Kyobashi to takich misz-masz, kilkanaście knajp, sklepy z regionalnymi wyrobami, lodziarnie, cukiernie, etc. Ale jakaś dziwna pora nastała, bo ledwo 16 na zegarze a wszystko prawie pozamykane. Nie wiem, czy oni tak wcześnie dzień pracy kończą czy to była jakaś zaplanowana przerwa. Przeszliśmy tą ulicę i skierowaliśmy się na Machinaka Plaza gdzie odniosłam podobne wrażenie. Szliśmy bardzo długo a mnie coraz bardziej głód doskwiera bo praktycznie nic jeszcze konkretnego nie jadłam. Idziemy 10 minut, 20, 30... ani jednej knajpy otwartej. Aż tu nagle druga połowa wycieczki oznajmia, że wchodzimy do tej i koniec kropka. Wydawało mi się, że jest zamknięta ale faktycznie okazała się działać. Klimat jak w czasach PRL-u lepszej knajpy, prowadzona przez dwie starsze panie, z czego jedna siedziała na zydelku i obierała marchewkę. Myślę sobie, będzie śmiesznie ale żołądek krzyczy "jeść"! Dostaliśmy menu i po szklance zielonej herbaty, wszystko w robaczkach, ale niektóre zdjęcia (zrobione pewnie z 20 lat temu) prezentowały całkiem dobrze wyglądające potrawy. Zamówiliśmy coś, zapaliliśmy, popiliśmy i poczekaliśmy z 15 minut. Na stole pojawiło się wybitnie pyszne i ciepłe jedzenie - mięsko w sosie, grube frytki, warzywa i makaron a do tego konkretna zupa miso. Swoją porcję dostałam jako pierwsza, druga połowa musiała jeszcze poczekać :) Po zjedzeniu tego wszystkiego było mi tak dobrze, że nie chciało mi się ruszyć. Ale że godzina naprawdę późna się robiła, to uregulowaliśmy rachunek i podziękowaliśmy za jedzenie.
"Gdzie ja do cholery jestem!" Nie wiem jak to się stało... zabłądziliśmy. Tak rozpłynęłam się nad jedzeniem, że zapomniałam zweryfikować mapy. Mapa i tak Nam niewiele pomogła a ani żywej duszy na drodze. Krótka narada i wniosek - odpalamy nawigację :) Poszliśmy nie w tą stronę co trzeba rzecz jasna. No to zawracamy i trzymamy się torów, bynajmniej tak podpowiadał wujek Google. Po 40 minutach doszliśmy do dworca JR Hikone. W hotelu dokończyliśmy proces zameldowania i dostaliśmy bardzo duży pokój (jak na hotel biznesowy). Po godzinie, padło na mnie że mam załatwić jedzenie. Więc ostatkiem sił udałam się pod pomnik Naomasy i odnalazłam jakiś dom handlowy. Kupiłam bułki, sushi, czekoladę i coś tam jeszcze. W hotelu w automatach zakupiłam colę i wracam do pokoju. Niestety dano Nam tylko jedną kartę i to był błąd. Dzwonię i nikt nie otwiera. "Cholera - stop- kosmici - stop - porwanie - stop - noc na korytarzu" - niemożliwe! No to windą do recepcji, myśląc że druga połowa jest przy automacie z kawą - nie ma; no to do automatów z piciem na 4 piętrze - nie ma. Telefon, memory 5 - "Gdzie jesteś?' - minęliśmy się w windzie.
Zjadłam czekoladę, odnalazłam piżamę, przysnęłam w wannie, i padłam na łóżko - spałam jak zabita a reszty nie pamiętam :)
Zdjęcia z dnia tutaj.
Szybko rzuciliśmy okiem na mapkę i ruszyliśmy w stronę zamku Hikone. Po drodze natrafiliśmy jeszcze na świątynię Gokoku Jinjya, gdzie wystawione były chryzantemy. Sezon na nie widać się jeszcze nie skończył.
Zamek Hikone jest jednym z nielicznych zachowanym obiektem tego typu w oryginale. Mimo, że Ii Naomasa dysponował już zamkiem w tym okręgu (Sawayama) to postanowił wznieść zupełnie nową konstrukcję. Niestety Sawayama był w dość opłakanym stanie i w razie napadu nie było możliwości efektywnie go bronić. Prace nad zamkiem Hikone Naomasa rozpoczął w 1601 roku, ale jak już wspomniałam w 1602 niestety zmarł. Pałeczkę przejął jego syn Naotsugu a budowa trwała ponad 20 lat i została dokończona przez brata Naotsugu - Naotakę (ten z kolei w 1615 roku został mianowany na pana zamku). Konstrukcja została wyceniona na 350,000 koku (1622 rok).
Zamek otoczony jest bardzo szeroką fosą w której pływają sobie karpiki, tylko co jakiś czas przyśpieszają próbując uratować swoje życie przed przepływającymi łódkami z turystami. Tak, generalnie można sobie wsiąść do łajby i popływać - my jednak z tego nie skorzystaliśmy.
Zakupiliśmy więc bilety wstępu i weszliśmy na teren zamku. Okazało się także, że tuż przy wejściu znajduje się muzeum. Doszliśmy do wniosku, że skoro jesteśmy już na miejscu i zapłaciliśmy 1000 yen (dygresja pączkująca, są dwa typy biletów: 1. wejście do zamku oraz ogrodów w cenie 600 yen; 2. wejście do zamku, muzeum i ogrodów za 1000 yen) to już poświęcimy te 30 minut. I z ręką na sercu mogę powiedzieć, że było warto.
Muzeum podzielone jest na kilka sekcji. Normalne muzeum, gdzie w gablotach znajdziemy zbroje, broń, instrumenty muzyczne, dokumenty, ceramikę i całą resztę innych rzeczy należących do rodu Ii oraz osobny budynek wyłożony tatami z bardzo fajnym ogrodem zewnętrznym (co prawda został dogłębnie zrekonstruowany w latach 80 ale wrażenie robi ogromne). Taaa... zamiast 30 minut byliśmy tam godzinę z hakiem! Że o sklepiku w muzeum (i zakupach tam popełnionych) wspominać przez skromność portfela drugiej połowy wycieczki nie będę ^^
Dostać się na górę nie jest łatwo. Kręte ścieżki i niekiedy strome podejścia dawały się we znaki niektórym turystom. Nie powiem, że mnie nie ale jestem zaprawiona w bojach górskich więc idę jak taran - zasada jest jedna: jedno tempo i nie ma przebacz (to zawsze się sprawdza no chyba, że człek ma nieodpowiednie obuwie to wtedy sorry). Po 10 minutach "taranowania" dostałam się na górę, gdzie oczywiście z niewiadomych względów wyrósł sklep z pamiątkami - bardziej ucieszył mnie widok palarni do której poszłam od razu. Druga połowa wycieczki też dotarła po chwili; na wyprzedzanych po drodze Japończyków poczekaliśmy kolejne 10 minut :)
Przeszliśmy przez bramę i naszym oczom ukazała się uciekająca maskotka miasta i zamku w skali 1:1... Nie, nie brałam żadnych różowych tabletek. Biały kotek w czerwonym kabuto z rogami (hełm) o imieniu Hiko-nyan... za szybko uciekał żeby go złapać i pstryknąć porządną fotkę ^^"
Zamek, ahh co to był za zamek :) Nie jest duży, składa się zaledwie z trzech poziomów (21 metrów wysokości ma donjon) ale jego belkowania to już totalna magia. Nie znajdziecie w nim ani jednej prostej belki, wszystkie są w naturalny sposób wykrzywione i odpowiednio spasowane. Podobne (wedle przewodnika) służyło to zminimalizowaniu naprężeń występujących podczas trzęsień ziemi. Poza tym do środka wejdzie tylko określona ilość ludzi a jej stan jest monitorowany przez pracowników zamku, wpuszczają oni odpowiednią ilość osób proporcjonalną w stosunku do ilości osób wychodzących. Inaczej ludzie by na siebie wchodzili a że w środku nie ma dużo miejsca (i do tego wąskie schody) to jest to na pewno bezpieczny zabieg. W środku znajduje się również malutkie muzeum ze zbiorami - niestety oświetlenie jest kiepskie i niewiele na zdjęciach widać a lampy błyskowej używać nie można.
Gdy wyszliśmy z zamku kolejka do niego wcale nie malała, wręcz przeciwnie. Pokręciliśmy się jeszcze chwilę na placyku licząc, że może Hiko-nyan się pojawi ale niestety. Zaczęliśmy powoli schodzić drugą stroną (przez bramę Kuro-mon), zwiedzając jeszcze kilka innych budowli (prawdopodobnie magazyny). I muszę powiedzieć, że zejście było bardziej trudne niż wejście (brama Omote-mon). A to ze względu na trwające prace rekonstrukcyjne.
Po zejściu na sam dół przeszliśmy do ogrodu Genkyuen. Został zbudowany tuż u podnóża zamku Hikone w 1677 roku dla gości i ich rodziny zapraszanych przez daimyo. Na jego terenie znajduje się imponującej wielkości staw, kilka wysepek i łączących jest mostków, jedna herbaciarnia, drewniana willa (obecnie w rekonstrukcji) i mnóstwo zieleni. Jest cicho, miło i spokojnie. Przejście tego ogrodu zajęło Nam z 20 minut, nie więcej.
Po wyjściu z ogrodu, swoje kroki skierowaliśmy na ulicę handlowo-turystyczną o nazwie Yume Kyobashi Castle Road. I nagle... kwitnąca wiśnia wyrosła przed Nami - no na wszystkie bóstwa tego i tamtego świata - hanami! :) Okazało się, że jest kilka odmian śliwy, które kwitną dwa razy do roku. Japończycy, którzy szli z Nami rzucili się do nich jakby nigdy wcześniej nie widzieli kwitnących drzewek - ochom i achom nie było końca. Poczekaliśmy więc jak sobie pójdą i zrobiliśmy zdjęcia.
Yume Kyobashi to takich misz-masz, kilkanaście knajp, sklepy z regionalnymi wyrobami, lodziarnie, cukiernie, etc. Ale jakaś dziwna pora nastała, bo ledwo 16 na zegarze a wszystko prawie pozamykane. Nie wiem, czy oni tak wcześnie dzień pracy kończą czy to była jakaś zaplanowana przerwa. Przeszliśmy tą ulicę i skierowaliśmy się na Machinaka Plaza gdzie odniosłam podobne wrażenie. Szliśmy bardzo długo a mnie coraz bardziej głód doskwiera bo praktycznie nic jeszcze konkretnego nie jadłam. Idziemy 10 minut, 20, 30... ani jednej knajpy otwartej. Aż tu nagle druga połowa wycieczki oznajmia, że wchodzimy do tej i koniec kropka. Wydawało mi się, że jest zamknięta ale faktycznie okazała się działać. Klimat jak w czasach PRL-u lepszej knajpy, prowadzona przez dwie starsze panie, z czego jedna siedziała na zydelku i obierała marchewkę. Myślę sobie, będzie śmiesznie ale żołądek krzyczy "jeść"! Dostaliśmy menu i po szklance zielonej herbaty, wszystko w robaczkach, ale niektóre zdjęcia (zrobione pewnie z 20 lat temu) prezentowały całkiem dobrze wyglądające potrawy. Zamówiliśmy coś, zapaliliśmy, popiliśmy i poczekaliśmy z 15 minut. Na stole pojawiło się wybitnie pyszne i ciepłe jedzenie - mięsko w sosie, grube frytki, warzywa i makaron a do tego konkretna zupa miso. Swoją porcję dostałam jako pierwsza, druga połowa musiała jeszcze poczekać :) Po zjedzeniu tego wszystkiego było mi tak dobrze, że nie chciało mi się ruszyć. Ale że godzina naprawdę późna się robiła, to uregulowaliśmy rachunek i podziękowaliśmy za jedzenie.
"Gdzie ja do cholery jestem!" Nie wiem jak to się stało... zabłądziliśmy. Tak rozpłynęłam się nad jedzeniem, że zapomniałam zweryfikować mapy. Mapa i tak Nam niewiele pomogła a ani żywej duszy na drodze. Krótka narada i wniosek - odpalamy nawigację :) Poszliśmy nie w tą stronę co trzeba rzecz jasna. No to zawracamy i trzymamy się torów, bynajmniej tak podpowiadał wujek Google. Po 40 minutach doszliśmy do dworca JR Hikone. W hotelu dokończyliśmy proces zameldowania i dostaliśmy bardzo duży pokój (jak na hotel biznesowy). Po godzinie, padło na mnie że mam załatwić jedzenie. Więc ostatkiem sił udałam się pod pomnik Naomasy i odnalazłam jakiś dom handlowy. Kupiłam bułki, sushi, czekoladę i coś tam jeszcze. W hotelu w automatach zakupiłam colę i wracam do pokoju. Niestety dano Nam tylko jedną kartę i to był błąd. Dzwonię i nikt nie otwiera. "Cholera - stop- kosmici - stop - porwanie - stop - noc na korytarzu" - niemożliwe! No to windą do recepcji, myśląc że druga połowa jest przy automacie z kawą - nie ma; no to do automatów z piciem na 4 piętrze - nie ma. Telefon, memory 5 - "Gdzie jesteś?' - minęliśmy się w windzie.
Zjadłam czekoladę, odnalazłam piżamę, przysnęłam w wannie, i padłam na łóżko - spałam jak zabita a reszty nie pamiętam :)
Zdjęcia z dnia tutaj.
Piękne są te przyzamkowe ogrody, jedno ze zdjęć z Kanazawy ciągle mam ustawione jako tapetę :) Ale najbardziej urocza fotka z białym kotem któremu nikt nie chce otworzyć drzwi :)
OdpowiedzUsuńPoważnie? Wow! Bardzo mi miło :)
UsuńMam gdzieś w swoich zasobach zdjęcie, również kota czekającego przed wejściem. A na drzwiach była kartka - proszę nie wpuszczać kota :)