czwartek, 7 października 2010

Japonia 2010 - dzień 15, 16 i 17


Kolejny dzień i kolejne wyzwanie. Czyli ciąg dalszy przygód w mieście o dwóch nazwach Hakata/Fukuoka. Po śniadanku i kilku papieroskach nie było sprecyzowanego planu co dalej. Może inaczej. W tym mieście jest za dużo rzeczy do zwiedzania, że aż trudno się zdecydować co wybrać, biorąc pod uwagę stan nóg. W sumie można było dokończyć plan z poprzedniego dnia, czyli pojechać do Mariony albo ewentualnie przeżucić się promem na drugą stronę wyspy do całkiem przyjemnie wyglądającego na folderach reklamowych akwarium. Jednak nogi odmówiły. Stanęło na tym, że skoro jesteśmy przy stacji JR (tak, hotel jest oddalony od niej o jakieś 50m, znaczy od wejścia) to może coś bliżej dało by się zwiedzić. Hakata ma 3 linie metra, także nie ma problemu z dojechaniem do jej poszczególnych dzielnic. Więc jeden przystanek metrem i jesteśmy w Gion. Konsternacja, bo w Kyoro też jest Gion - widać, to dość popularna nazwa. Dosłownie 50m od wyjścia A1 ze stacji Gion znajduje się jednak z najstarszych świątyń shinto, na której terenie podobno pochowani się władcy regionu za czasów panowania rodu Tokugawa. Niestety część świątyni jest obecnie odnawiana a dokładnie pagoda - z tego co pamiętam mają ją oddać za 2 lata. Niespełna kilometr dalej udało się dojść mimo żaru z nieba do kompleksu świątynno-"mieszkalnego". Problem polega na tym, że przeszłam przejście o jakieś 200m i za przeproszeniem, owszem weszłam na jej teren ale od "dupy strony" :D No cóż, nobodys perfect. Faktycznie kompleks jest bardzo duży i aż pachnie starością, na tyle mocno, że jego znaczna część również jest odnawiana - niech mnie ktoś zastrzeli. Ale za to można, na środku niewielkiego jeziorka napić się w tradycyjny sposób zielonej herbatki. Poprawka, prawie w tradycyjny sposób, to ceremonia jest znacznie skrócona. Słonko dopiekało coraz bardziej a że nie miałam dokładnej mapy Hakaty, to trochę się pobłądziło zanim jakimś cudem i przy pomocy tłumu ludzi udało się dotrzeć do jednego z ciekawszych targów pod dachami. Nie wiem dokładnie ile w metrach ma on długości, ale sądząc po bólu mięśni, minimum 700m spokojnie. Co tam można znaleźć hmm jedzenie, papierosy, sklepy 100 yen, papier washi, ciuchy, etc. Wszystko co potrzeba. Na zegarku zrobiła się godzina 14 a słońce nie odpuszcza. W pobliżu targu znajduje się Canal City Hakata czyli ogromniasty dom towarowy, ze wszystkimi możliwymi dobrami. Jak jest duży? Widział ktoś Złote Tarasy? No to pomnoży to przez 3, to wtedy pojawi się obraz Canal City. Samo pobieżne przejście, tempem spacerowym przyśpieszonym zajęło mi ok 1,5 godziny. A że chciałam się jeszcze wrócić do firmowego sklepu NorthFace'a to jeszcze więcej - tam, zakupy zrobiłam. Po tych emocjach, spacerem w stronę hotelu, czas na poszukiwanie jedzonka na obiado-kolację, załatwianie biletów na jutrzejszy dzień i wstępne pakowanie i kolejna paczka do kraju. Wieczorem znowu do sklepu Yodobashi Camera w celu zakupu figurki i pobawienia się ekranem dotykowym w knajpie szybkiego sushi. Przednia zabawa, mogliby coś takiego u nas zrobić.

Next day - Kumamoto

Welcome to Kumamoto. Tak brzmiał napis na stacji JR tego miasta. Całe szczęście, że hotel był blisko niej, to mimo puszczenia wczorajszego dnia paczki z Hakaty plecak jakoś nie wskazywał różnicy wagi na minus. Podróż z Hakaty do Kumamoto to niespełna godzinka - także luzik. Hotel przyjemny, nawet posiadający własną wypożyczalnię rowerów. Niestety check-in dopiero o 15. Długo się nie zastanawiając szybko w długą przypuścić atak na miasto. Pierwszy i obowiązkowy punkt programu to oczywiście zamek. Niestety konstrukcja ta nie miała szczęścia jeśli można tak powiedzieć, ponieważ wielokrotnie cała albo jakaś jej części były niszczone. Obecne rekonstrukcja już betonowa pochodzi z 1968 roku - chyba. Ale mury obronne lub warowne jak kto woli, są niesamowite. Czegoś takiego jeszcze nie widziałam. Moje płuca wołały o pomoc, gdy wdrapywałam się w kierunku głównej wieży - boskie, to koniecznie trzeba zobaczyć. Jak wspominałam, zamek jest już betonowy w środku ale swoim obecnym kształtem odzwierciedla w 99,9% ten sprzed wieków. Tym bardziej, że za każdym razem kiedy zmieniał się Pan albo ród na nim, ciągle coś się zmieniało w jego budowie. Obok main tower znajduje się całkiem przyjemnie wyglądające i zagospodarowanie muzeum ze zbiorami z okresu świetności zamku. Samo zwiedzenie góry zajmuje spokojnie dwie godziny. Jako, że w Kumamoto niestety tylko jeden dzień, to trzeba był się streszczać z czasem, co by jak najwięcej zobaczyć. Obok zamku jest Kumamoto Craft Center, czyli coś na wzór Naszego regionalnego domu kultury z tym jednak, że o niebo fajniejsze. Apropos nieba - żar jak nie powiem co. Z centrum spacerkiem przedostać się na jedną z największych w tej okolicy ulic handlowych. W internecie, na stronie miasta podali, że ma ona tylko 1,5 km. Faktycznie szło się długo. Fajna sprawa, że na głównych elewacjach zainstalowano zraszacze z parą wodną dla ochłody. Ta ulica od stacji JR, na którą musiałam się z powrotem dostać, jest oddalona o dość znaczny kawałek drogi ale dzięki tramwajom podróż zajęła z jakieś 10 minut. Bileciki na jutro załatwione, Mos Burger i Mister Donut też (no przecież, jeść coś muszę) i abarot do hotelu. Pokoik przyjemny, klima działa, łazienka ciasna ale "własna", można spokojnie zapalić :)

Next day in the morning śniadanko w hotelu. Pakowanie dobytku z wczorajszych szaleństw zakupowych, check-out i na stację JR. No to jedziemy do Beppu - czyli jednego z ulubionych miejsc mojej mamy. Beppu to niewielkie miasto znajdujące się w prefekturze Oita. Pogoda jakby się popsuła, nawet zaczęło kropić. Podróż z Kumamoto do Beppu to jakieś 3-4 godziny pociągiem JR. Byłam już w Beppu i pewnie wracam do niego w pewnym sentymentem, bo jest po prostu fajne. Bagaż plus ból w nogach i perspektywa 4 minutowego spaceru (tak napisali na stronie) do hotelu wydawały się nieosiągalne - ale polak potrafi. Wieczorkiem spacerek po ulicach Beppu, główny deptak i ogólnie leniuchowanie - trzeba naładować akumulatory na następny dzień.

See ya!

O nie... w automacie hotelowym nie ma piwa Asahi, jest tylko Kirin i Sapporo - a niech ich! Dobra, biorę Kirina =.="

3 komentarze:

  1. Ja i mój brat panujemy wycieczkę na 2011 jednak kwestia logistyczna pozostawia wiele do życzenia. Czy można się z tobą jakoś skontaktować mailowo?, nie trafiłem na blogu na adres, a nie chcę spamic w komentarzach. Jeżeli nie masz nic przeciwko popytałbym trochę o ceny i skonfrontował swoje pomysły z kimś kto był,

    OdpowiedzUsuń
  2. Jasne, jeżeli tylko będę umiała pomóc : tigrax4@wp.pl

    OdpowiedzUsuń
  3. He, przegapiłem ten wpis... bo on taki niepozorny...

    Ale nadrobione i mogę z czystym sumieniem wrócić do pracy ;)

    Luki

    OdpowiedzUsuń