piątek, 9 lutego 2018

Zmiany.

No i znów minął prawie rok od poprzedniego wpisu. Częstotliwość powrotów i obietnic, że coś się tutaj jeszcze będzie regularnie ukazywało jest bezcelowa. Nie zrozumcie mnie źle. Nie chciałabym zamykać bloga, bo to kawałek mojego życia, historii którymi z Wami się dzieliłam - nie tylko tych podróżniczych, lekko kulinarnych, hobbystycznych czy nawet osobistych. Może dla nielicznych jeszcze nawet użytecznych. Kto wie.

Jednak człowiek im starszy, to trochę zmienia się jego świat. Aż chciałoby się zacytować (chyba najpopularniejszy szczególnie dla mangowców) fragment listu do Koryntian:

"Gdy byłem dzieckiem, mówiłem jak dziecko, czułem jak dziecko, myślałem jak dziecko. 
Kiedy zaś stałem się mężem, wyzbyłem się tego, co dziecięce"

Chodzi mi o to, że im mamy więcej życiowych doświadczeń, tym inaczej postrzegamy i doceniamy świat wokół Nas. Co innego staje się dla Nas ważne, a inne do tej pory "priorytety" spadają z piedestału. Proces dorastania, tego mentalnego jest trudny ale nieunikniony. Szczególnie wtedy, kiedy zaczynamy czuć się przytłoczeni, i to ze wszystkich stron. Tak jakby karma chciała dać Nam mentalnego kopa i zmusić abyśmy się wreszcie ogarnęli zdejmując różowe okulary.


W przeciągu tego roku w moim otoczeniu trochę się pozmieniało. Do tej pory, na przykład w kwestii mojego hobby prym wiodły figurki, Japonia, etc. Jednak z czasem zauważyłam, że coraz częściej temat figurowy polega jedynie na odpowiedzi na pytanie czy dany projekt mi się podoba czy nie. Rzadziej, czy chciałbym daną figurkę mieć. Długo zastanawiałam się dlaczego tak się dzieje a odpowiedź, uwierzcie była naprawdę banalna. Posiadanie figurek zaczęło mnie przytłaczać. Bo na przykład aby je odkurzyć musiałam rezerwować sobie pełen weekend. Nic dziwnego, skoro na półkach miałam wystawionych ponad 200 sztuk. Czułam się zmęczona samą myślą o ich sprzątaniu, przestawianiu. W pewnym momencie nawet patrzenie na nie powodowało u mnie skręt kiszek. A w hobby chyba nie o to chodzi.

Podobne odczucia miałam w kwestii wszystkich "pierdół", które znajdowały się w moim najbliższym otoczeniu. Za dużo utensyliów, bento, mang, książek, ubrań, płyt... wszystkiego. Wszystko to poupychane w szafkach, na podłodze, w pudłach - totalny burdel na kółkach. Mentalne zmęczenie spowodowane przytłoczeniem ilością rzeczy wokół mnie odbijało się na innych aspektach w życiu - zawodowych, osobistych a nawet zdrowotnych. Ale o tym może innym razem.

Wtedy właśnie na pomoc przyszedł mi internet. A dokładnie Marie Kondo i jej książki o procesie porządkowania. Pomyślałam wtedy, że to może być dobry początek na zmianę. Przez ponad miesiąc zrobiłam generalny porządek w swoich rzeczach. Wywaliłam kilkanaście dużych worków na śmieci, oddałam ogrom ubrań, zredukowałam swój stan posiadania, choć proces redukcji ciągle trwa. Mimo to, gdzieś podświadomie czułam, że to jeszcze nie jest koniec. I faktycznie, w miarę szukania dalszych informacji w temacie konmari trafiłam na pojęcie minimalizmu. I to było właśnie to. 



Za dużo tematów i dygresji pączkujących byłoby w tym poście, więc może na tym chwilowo zakończę. Ważne jest jednak dla mnie, że dzięki spokojowi który dał mi minimalizm oraz wprowadzenie do swojego życia zasad konmari (choć nie wszystkich - nadal nad tym pracuję) polepszył się mój stan psychiczny i fizyczny. Gdyby ktoś z Was był ciekawy, co to takiego te metody - polecam do obejrzenia kilka filmików na YT.

Z tego co pamiętam, pierwszymi filmami o tej tematyce które obejrzałam był te dwa.




Z powodów zdrowotnych także zaczęłam bardziej dbać o siebie. Tu nie chodzi o katowanie się na siłowni (nie mam karnetu, choć siłownię mam pod nosem), czy "przerysowane" dążenie do uzyskania rozmiaru 0. Skupiłam się bardziej na gimnastyce, rolkach, zdrowszej diecie (ograniczeniu spożywania junkfood i jedzenia na mieście), medytacji i sztuce "wyłączania się" a przede wszystkim mówieniu "nie". Proces ten z początku bardziej przypominał dyscyplinę, z czasem jednak zauważyłam, że stało się to pewnym nowo wypracowanym rytmem. Kłopoty ze zdrowiem nie zniknęły od razu. Nadal są, jednak pojawiają się już bardzo sporadycznie a jak już się pojawią, to nie muszę gnać na SOR i przyjmować "tony" leków.

Zaczęłam się też bardziej interesować kawą. Każdy kto mnie zna, wie że uwielbiam kawę, czy to w postaci małej czarnej czy cappuccino lub innych sezonowych "kawo-podobnych" trunków. Potrafiłam wypić 8-10 kaw dziennie, bez głębszej refleksji o jej pochodzeniu czy sposobie uzyskania. Jako, że minimalizm dał mi "czas" dla siebie, napar kawowy traktuje jako przyjemność dnia, której poświęcam określoną ilość czasu, ciesząc się nim i delektując procesem parzenia. Tak, zainwestowałam w drippa i odkurzyłam dawno zapomnianą w domu kawiarkę. Efekt jest taki, że dziennie wypijam do 4 kaw. Przyznaję, że mam nadal problem z sieciówkami albo małymi kawiarniami. Pracuję nad tym.


No to tyle na chwilę obecną.

Aha... za chwilę znów wyjeżdżam na pewien czas. Odezwę się po powrocie. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz